Krosty
Zaczęło się od
języka. Najpierw myślałem, że to ziarenka piasku, potem, że to drobny żwir, a
potem przyszły myśli, że wdała mi się choroba brudnych rąk od nieustannego
obgryzania paznokci, i że stąd to wszystko. Bo na początku to był język, i
skojarzenie: język-brudne paznokcie, i niby sprawa prosta, tyle, że którejś
letniej nocy, tak z ni z tego ni z owego, zdałem sobie sprawę, że te wzgórki
mam nie tylko na języku ale i na ramionach, i w okolicy barków… i…
no właśnie…
… i na jądrach. No
tam, gdzie nie powinno się mówić obcym! Takie białe, nie za duże, trochę żółte.
Mali żołnierze w waniliowych hełmach, chuje, którym z jakiegoś powodu,
zapragnęło się wyjść na powierzchnię. Przez skórę jak leci. I te ich świecące
łebki - jak kuleczki z łożyska. I dzień w dzień, marsz przez skórę powierzchnię. I weź tu się
człowieku normalnie wyśpij. A gdzie tam. I tak żyłem przez trzy, może cztery
tygodnie. Łeb mi pękał. A ta kasza rosła i rosła, i wychodziła gdzie tylko. I
długo nie trzeba było czekać jak obsypało mnie tak, że nawet na powiekach
miałem to dziadostwo. Jakby nawtykali we mnie szpilek z plastikową główką,
jedna przy drugiej, jedna przy drugiej, na ścisk na ścisło, główka przy główce.
I już myślałem, wezmę tarkę jakiś ostry nóż… I nagle trach, i wszystko, jak za
pomocą magicznej różdżki, znikło. Z dnia na dzień: ani nic. Człowiek
gładziutki. Ale co? Jak skończyło się jedno, tak od razu przyszło drugie gorsze
przekleństwo. To znaczy zaczęło mnie wszystko swędzieć. Zupełnie jakby te krosty
naruszyły mi jakąś… nie wiem, strukturę skórną, czy coś w tym rodzaju. Jakby
tym uczuciem tego jątrzenia tego pulsowania zaraziły się wszystkie pory mojej
skóry naraz, w jednym momencie. Nawet pot mnie potrafił swędzieć. Gorzej, nawet
sama myśl o tych wszystkim. Swędziało wszędzie i bez ustanku. Co oczywiste, od
razu straciłem możność ubierania wełnianych swetrów i w ogóle wszystkiego z wełną. Już wolałbym
gorącą smołę, myślałem sobie, niż założyć wełnę. I zaraz, momentalnie, zacząłem
jej unikać, a w końcu nienawidzić. Potem do listy dopisałem owce, i w ogóle
wszystko co ma z tym gównem jakąkolwiek styczność. Po prostu od drapania po
podrażnionej, zgrubiałej skórze mogły popękać paznokcie. Folijka po folijce,
warstwa po warstwie. A bez paznokci…
…
Zauważyłem ją w
czerwcu. Tak, to był czerwiec. Ale pierwszy raz zanurzyłem tam palce we
wrześniu... i to było tak jakbym dotykał raju, rajskich jabłek, pachnących,
gładkich, jak z nienapisanej powieści Kafki. Wpierw, faktycznie, były to
nieśmiałe, bardzo szybkie, można by rzec, że przerywane sesje, jednakże już po
kilku bardziej zaangażowanych seansach, gdy już zdążyłem się z nią obeznać, a
ona ze mną, i gdy już bez lęku, mogłem powierzać jej swoje dłonie... na długie
godziny; i lewą, i prawą…i w końcu obydwie i brodząc w tej grząskości - a
zdawać by się mogło, że w powietrzu - czułem, że, ten złóg, ciężki, potliwy, tę
moją cielesność, zostawiam zupełnie gdzie indziej i było mi dobrze. W nocy
mówiła do mnie tak czule, że nie patrząc na nic, zrywałem się z łóżka i od razu
tam biegłem, oddać się jej i temu naszemu wyuczonemu misterium bez reszty.
Biegłem. Potem pomiędzy tymi dwoma owocującymi drzewami gdzie mnie zwabiała,
jak owadożerna rosiczka, nie było ani jednego źdźbła trawy. Nic nie mogło tam
wyrosnąć. Opuszkami palców wodziłem niczym kochanek po tych ledwo wyobrażalnych
lędźwiach. Niewidzialna dla innych mężczyzn czyniła zapraszające gesty. Bez
przerwy! W październiku moje ręce to już nie były te same ręce. Ludzie z
osiedla zajęli się zimą, która przyszła zbyt wcześnie.
Hosanna
Tysiąc
czterysta siedemset milion milion pięćset pierwsza msza i ciało Chrystusa.
Pójdźcie ofiara spełniona. Idę. Mam go w ustach. Go-jego, na języku. A teraz,
szybko, szybko do słoika nim się rozpuści. I tak gromadzę Cię mój Jezu
Chryste, i więcej, i więcej Cię mam każdego dnia mój łaskawy oblubieńcu,
mój wybawco. I gdy już Cię mam tak więcej, tak więcej niż miałem wcześniej, to
zawsze chcę Cię Jezu jeszcze i jeszcze więcej. Przynoszę Cię tu, w to miejsce,
codziennie, szesnaście razy w tygodniu. Dwa razy po mszy w dni powszednie i
cztery razy w każdą niedzielę. A po każdej niedzieli czuję się uświęcony
bardziej, jakby oświetlony blaskiem twojej aureoli świetlistej. A potem lepię
te Twoje małe paluszki, Ty mój mały Jezu Chryste, Ty moje
małe pieścidełko. Jak złodziej, tak się czuję, gdy w tajemnicy zabieram
Cię ze złotych wyświęconych skrzyń- gdzie Ci zimno i źle - gdy zabieram twoje
ciało, które to, zabieram po kawałeczku, po cząsteczce, nie zachłannie, które
zabieram by móc je, a przez nie Ciebie, oswobodzić i uwolnić późnej. O, Jezu,
jaka to dla mnie radość, żebyś Ty to tylko wiedział, Ty moje małe
dzieciąteczko. Bo gdy tak Ci pomagam mój Królu na wysokościach… ach brak mi
słów dosłownie, mnie - temu Twojemu słudze brak słów, słodki Jezu, słów ze
szczęścia mi brak. A te półtora roku minęło, nawet nie wiem kiedy. Choć w
mieście dziwnie się na mnie patrzą; ksiądz z kościoła Boga w trójcy patrzy mi w
oczy z jakimś dziwnym natręctwem. Wiem, że chciałby mnie stąd przegnać na
cztery wiatry, a już najchętniej to pozbawił by mnie tej mojej największej
radości, tego sakramentu, tego najbardziej uświęconego święta, tego
momentu gdy to ty mój ukochany przychodzisz do mnie pod postacią
białego opłatka. On, chciałby mi, nam, to zabrać. Ale ja się nie poddam,
obiecuję. Zaklinam serce moje, że się nie poddam. Nie ugnę się przed nim.
Przecież już prawie kilogram mam Twojego uwielbionego ciała o mój słodki
Jezu; czyli jeszcze tylko tułów i nóżki. Słój przykrywam obrusem nieskazitelnie
białym. Całuję. Już nie mogę się doczekać jak mnie uściskasz, jak staniesz tu
kiedyś, na mojej podłodze, która będzie także nieskazitelna na Twoje przyjście,
na swoich białych, delikatnych nóżkach. Jezu mój, cierpię na grzech
niecierpliwości. Czuję jak wnika we mnie światło. A chce więcej! Dużo więcej!
Jezu! Ale Ty…stanico mądrości, błagam Cię, błagam Cię cudzie święty, Ty, proszę
poczekaj. Czekaj mój Jezu, bądź cierpliwy. Wieżo miłosierdzia, tak bardzo Cię
kocham! Na razie mam tu Twoje upieszczone miłosierne,
uzdrawiające ręce...znaczy się Twoje małe, małe, małe, maleńkie,
rączki, a za dziewięć miesięcy… Aż mi brak tchu na tę myśl, tu obok mnie skończony leżał będziesz, wiesz?
Będę jak... Oh, nie, gdzie mi do niej? Nigdy nie będę jak Twoja matka. Znowu
moja ludzka pycha. Wybacz. Już błagam o przebaczenie, już klękam. Z tej pozycji
teraz mówił będę. Słyszysz mnie? Boże, to dla mnie łaska największa. Że
wierzysz we mnie. Żeby nie Ty to bym już dawno leżał, wił się w spazmach. A
tak, same ręce zaciskają mi się w te węzły, ale to z tej okropnej radości. Bo,
wiesz co dzieciątko? Chcę Cię już widzieć w kołysce. Marzę, że i Ty w końcu, z
tego mojego miejsca popatrzysz sobie na to wszystko. Właśnie kończę Twoje
paznokietki. Głaszczę je. Ty mnie po moich policzkach tymi swoimi rączkami
gładzisz jakby sikorka dotykała brzuszkiem. Jezu, od tego wszystkiego, czuje
jak mi się to wszystko nad głową zapala, jak się jarzy. O Jezu święty, a za dwa
dni skończone będą Twoje pulchne, drobne rączki. Jezu jakbyś już tu był,
tak czasem czuję, jakbym trzymał Cię urodzonego na moich rękach. Zamykam oczy,
a Ty? A Ty znowu mnie pieścisz po policzkach. Tymi swoimi białymi jak
marmur dziecięcymi dłońmi mnie dotykasz. Ja je dotykam a ty mnie nimi
dotykasz. O Boże, co to za szczęście, ten twój dotyk niebieski, hosanna na
wysokości! O, mój mały Jezu, zaraz znowu dołożę kolejną świętą cząstkę.
Podniebienia swojego dotykam czułą skrytkę…
Kaktus dziennik
Dla chcącego nic
trudnego! Tak sobie powiedziałem i postanowiłem, że wyrośnie mi kaktus.
Normalnie-zwyczajnie-na-dłoni. Bo niby gdzie? Coś jak w sytuacji, gdy ktoś gada
bzdety, a my mu na to „Prędzej mi tu kaktus wyrośnie” i bach! wystawiamy rękę.
No, przecież nie raz się słyszało takie gadki, nie? A ja, chcę zwyczajnie,
normalnie pokazać, że można. Że można wyhodować kaktus. Zwyczajnie, normalnie,
na dłoni. I nie idzie mi tu o jakąś sławę czy coś, tylko o sam fakt. Co, co?!
Już widzę te spojrzenia, że to niemożliwe, że nie można. Nie można? No, to
uważajcie, pokażę wam mój dziennik.
Dzień I: Kupiłem w
aptece skalpel, a w ogrodniczym ziemię do kwiatów. I kaktus. Nie za duży, nie
za mały, z kilkoma kwitnącymi wypustkami. Kolce delikatne - jak kocie wąsy.
Pięknie kwitnie.
Dzień II: W
poradniku o hodowli roślin egzotycznych wyczytałem wszystko co i jak, i jak się
do tego zabrać. Jestem pełen zapału. Powinno być dobrze! Wieczorem kąpiel w
solach mineralnych, a na noc kuracja błotno-rozluźniająca… dla mojej lewej
dłoni oczywiście. W programie: Noc z Frankensteinem - kanał dwudziesty
pierwszy. Dzbanek kawy, i siup pod kołdrę.
Dzień III: Jestem
podekscytowany, nie mogłem zasnąć do piątej. Teraz jest 8:30, świeci słońce,
czas zaczynać. Skalpel poszedł w ruch. Po pół godzinie jest już dziura w dłoni
jak się patrzy. Trochę piecze, i powiedzmy, że bez większych problemów
dokopałem się do ścięgien. Zawijam dłoń w folie. Jestem zajarany nieziemsko.
Wychodzę na miasto. WAŻNE: odstawić mięso!
Dzień IV: Po odwinięciu
folii czuje lekki dyskomfort, porobiło się sporo skrzepów, i takich tam... i
widzę, że trzeba będzie oczyścić. Oczyszczam. Dłoń trochę dziwnie pobolewa, ale
to chyba dobry sygnał; w końcu jakby nie bolało to każdy by mógł zasadzić swój
własny kaktus, no nie tak? 16: 27 - Dłoń znowu odwijam, tym razem z bandaży, i
znowu płuczę. Płuczę dopóty dopóki, woda przestaje zabarwiać na czerwono. Nie
udaje się to tak do końca, bo cały czas coś tam wycieka ale co zrobić? W końcu
zaczyna mnie to denerwować i by zasklepić naczynia krwionośne postanawiam
opalić dłoń nad palnikiem. Po odczekaniu czterech godzin, w trakcie, których
złapałem ze dwie-trzy krótkie drzemki, zabieram się do pracy. Ziemie wsypuję w
wydrążone miejsce, powolutku, palcami, szczypta po szczypcie, zupełnie jakbym
przyprawiał zupę. Po kilku chwilach po dołku nie ma ani śladu, no i można
powiedzieć, iż nawet pojawił się niewielki wzgórek. Dziwne: dołek – górka.
Ziemię skrapiam wodą, następnie całość równam za pomocą linijki z poziomem
skóry. (przejeżdżam grzbietem linijki po wnętrzu dłoni). Przed snem znowu
zawijam rękę.
Dzień V: Oho,
otwieram oczy, dziś czas wyborów. Śmieję się sam do siebie. Selekcjonuję z
uwagą wypustek-odnóżek, który zamieszka na mojej dłoni. Wspaniałe uczucie. Ty, czy ty? Ty, czy ty?, podśpiewuję
wybierając ten mój… szósty paluszek. Wybór pada na kilkucentymetrowe maleństwo
z fioletową czuprynką. Odwijam folię z ręki... Cholera, chyba coś jest nie tak!
Nie mogę swobodnie poruszać palcem wskazującym… może to przez tą folię? A może
za mocno zawinąłem tę cholerną rękę? Głupek, amator, dupek!!! Dupek!!! A z
resztą czym ja się martwię; każdy robi w życiu coś po raz pierwszy! Każdy może
się zagalopować. Spokój-spokój, uspokajam sam siebie. Jeden, dwa, trzy,
odliczam do dziesięciu. Przez głowę przelatują różne myśli. Spokój-spokój, nic
się nie dzieje, jest dobrze! Oddycham dziesięć razy po sześć sekund. Otwieram
oczy. Patrzę, dotykam. Ziemia wydaje się odpowiednio wilgotna, a i w ogóle
nachodzi mnie jakieś przeczucie, że wszystko będzie dobrze. Że wyrośnie kaktus
piękny i dorodny! I mimo, że nigdy nie sadziłem ani nie przesadzałem żadnych
roślin czy kwiatków, to czuję, że będzie zajebiście. Mrowi mnie ręka, a to
dobry znak, zwiastujący sukces! Czyli co, patrzę na kaktusik na mój kłujący
paluszek: szósty paluszek - szósty zmysł? No nic, dość tych głupot, jest 7:56,
czas brać się do roboty. Za pomocą skuwki od flamastra formuję w czarnoziemiu
mojej lewej dłoni drobną małą dziurkę, taką powiedzmy: niewielką norkę.
Wkładam tam tego mojego hardego małego punkowca (bo mu te fioletowe włoski
uformowałem w irokez) i obsypuję go z każdej strony bardzo dokładnie,
rozkruszając przy tym wszelkie grudki itp.. Wychodzi ledwo pół garści tej
ziemi, a kupiłem całą trzykilową torbę, i po co? Fakt, nie pomyślałem
zupełnie... no, ale trudno. Boże jaki ja jestem czasem beznadziejny! Na
koniec zraszam wszystko przyjemną mgiełką: roztwór wody, soli mineralnych i
kropelki kawy (mój autorski pomysł). I teraz do nieba, cicho szepczę.
Dzień VI: Budzę się
przed szóstą. Jest jeszcze ciemno. Myślę o roślince, rośnie czy nie? Spoglądam
na nią, zauważam, że włoski te jej fioletowe jakby troszkę przerzedły. Dotykam
delikatnie Molly (to piękne imię samo wpada mi do głowy, czyli niech będzie, że
to dziewczynka) i zaraz cały fioletowy puszek spada na rękę. Ojej, oszpeciłem
cię moje maleństwo. Zastanawiam się czy mogę teraz zmienić imię, czy nie jest
za późno, bo przecież moja Molly bez włosów, to już nie ta sama Molly co
wcześniej? Małe postscriptum: łyse dziewczyny kojarzą mi się z białaczką.
Więc... Cholera. A może niech to
będzie Moll albo Molier, czyli coś po męsku. Po prostu imię męskie, choć Molly
samo przyszło...tak zupełnie...nieważne! Albo może najlepiej zostawić to teraz
i… i poczekać, i założyć, że jej się polepszy… Jej? Powiedziałem jej. Znaczy
się napisałem. Więc dobra, koniec i
kropka, coś ze środka mówi mi, że jesteś Molly... to jesteś Molly. Halo, Molly,
jak ci tam? Mam nadzieję, że to nie przez ph mojej skóry czy inne tego typu
zawiłości, co? Eh, zbytnio się przejmuję, ja wiem. A tu potrzeba, jak to w
życiu, czasu i cierpliwości. I może to po prostu tak jest i tak musi być, że ja
muszę się przyzwyczaić do niej a ona musi się przyzwyczaić do mnie, że musimy
się wzajemnie do siebie przyzwyczaić, i tyle. Cholera, mam nadzieję, że właśnie
tak jest, i że to, że tak zrzuciła włoski, to nie jest to jakiś tam strajk czy
protest w stosunku do mnie... i to już na samym początku? Oby nie! Ale w ramach
rekompensaty, że może od razu chciałbym by wszystko było super i w ogóle, i że
może wywieram niepotrzebną presję postanawiam cały dzień spędzić z Dolly na
słońcu. Słońce, chlorofil, poczytałem sporo o tych zależnościach. Więc dość
gadania, zabieram Molly na zewnątrz! Dłoń wykładam na parapet a sam zabieram
się za czasopismo o roślinach, o ich hodowli i pielęgnacji (choć nie do końca
rozumiem po niemiecku ani po szwedzku, ale trudno, gazety kupioone jeszcze
przed zasiewem). Przypieka dziś niemiłosiernie, ale może Dolly się poprawi. W
końcu kaktusy lubią upał. To wie każde dziecko.
Dzień VII: Wstaję z
lekkim bólem głowy. Pewnie od wczorajszego siedzenia na słońcu. W łazience, z
kolei zauważam, że coraz trudniej idzie mi zginanie palców. Oczywiście, nie
zamierzałem nic tą ręką z moją małą Dolly chwytać, czy coś w tym rodzaju, czy
myć nią włosów (he he), jednak zaniepokojony jestem faktem szybko
postępującej utraty zdolności manualnej moich palców. W telewizji dziś same głupoty dlatego postanawiam zrobić sobie
mały wieczorek filmowy. Od dziecka lubię lubiłem filmy. W wypożyczalni
Bob dziwnie mi się przyglądał. Zapamiętać: kasety oddać gdy nie będzie Boba.
Ale srać na Boba, ważne, że wziąłem, serio, całkiem niezły zestaw. Jeśli chodzi
o humor to jest grubo, więc tylko patrzeć jak mała, no i ja, odzyskamy stracony
wigor.
p. s. Zastanawiam
się nad przeprowadzką. W końcu takich słonecznych dni, jak ten wczoraj, tu w
tym klimacie, nie możemy spodziewać się zbyt często.
Dzień VIII: Budzi
mnie piekący ból ręki. Skóra na dłoni zrobiła się sina. Pod paznokciami zaczęła
się odkładać niebieskawa, dziwnie woniejąca substancja. Za to Dolly jakby
urosła. Postanawiam zostać w domu. Napuszczam wody do wanny, rozpuszczam sole
mineralne i postanawiam moczyć się w tym dopóki nie zgłodnieje. Śniadanie jem
grubo po dwunastej. Pogoda za oknem robi się znośna, więc znowu wystawiam Dolly
na parapet… znaczy się Molly ( sorka Molly) wystawiam na parapet, a sam
zasypiam.
Dzień IX: Nie
pamiętam wczorajszego wieczora. Ani jak się kładłem spać, ani w ogóle co się
działo. Ale kaktus jakby odżył, i wydaje się być większy… i szerszy. I w ogóle
chyba podrósł. Tylko ręka, trzeba przyznać, boli. Mimo, że już się trochę
przyzwyczaiłem to jednak rwie. Nie, że nie idzie wytrzymać, bo idzie, tylko że
paznokcie zrobiły się jakieś fioletowe, i zaczynają dziwnie odstawać. Boję się
w ogóle tego dotykać. Pod drzwiami znajduję kartkę: Tu Bob, wpadnij do wypożyczalni.
I mniejszym drukiem: W końcu zacznę naliczać ci kary za niezwrócone filmy. 5 filmów! Stary,
pieprzony Bob, myślę sobie. Jakie pięć, skąd on to wziął, i jak to niezwrócone?
Sprawdzam, faktycznie nie oddałem. Na placu kościelnym tłumy, święto czy co? I
facet z cukrową watą: a może to już niedziela? Wychodzę na klatkę sprawdzić
sytuację, ale zatrzymuję się w progu, słyszę: jęki, stęki. Spokojnie, to tylko
pani Moritz, sapie wchodząc po schodach. A jak tak, to znak rozpoznawczy, że
była w kościele. Czyli dziś niedziela! Czyli trzy dni spałem! Jak to spałem?
Dzień X XII:
Jestem jakiś nieswój. Lewa ręka prawie już jest cała czarna. Sczerniała prawie
do ramienia. W okolicy nadgarstka, przedarła mi się, a może uczciwiej to
nazwać: przetarła, żyła i cieknie
stamtąd jakaś brudnokrwista breja. Nie boli nawet ale upaprałem tym całą
poduszkę. Ale Dolly chyba ma się dobrze. Jezus Maria, Molly, ma się, dobrze,
Molly... co ja bredzę? Przepraszam Cię. Znaczy ją. Znaczy Ciebie Molly!
Potem długo na nią
patrzę, obserwuję, wydaję się być zadowolona. Z pewnością ma się lepiej niż ja.
Przypominam sobie o Bobie i o filmach: O, niech mnie, cholerny Bob! Chcę się podnieść,
ale nie mam siły. I jakoś mi się w ogóle nie chce. Postanawiam zdrzemnąć się
jesz.ze odrob.nkę. Pisać tych pierdół też mi się nie chc...
Dzień XIII: Jest
noc. Boli mnie głowa, i plecy, i ściska mnie od środka. Jakby ktoś zaciskał
rękę na sercu. Spoglądam na kaktus… - Molly, krzyczę! - Jestem - dopowiada.
Otwieram oczy, to był tylko zły sen. Jestem zlany zimnym potem. Przechodzi mnie
jakiś niespodziewany impuls i chcę zacisnąć dłonie w pięści. Spazm histeryczny
wygina mi kręgosłup, ciało wygina w łuk. W lustrze przy łóżku spostrzegam, że
cały ciężar ciała opieram na mięśniach szyi, oparty na potylicy. Nie mogę się
ruszyć. Myślę o zielonej spokojnej trawie. Nie pamiętam jak zasypiam.
Dzień XIV (chyba
XIV): Budzę się na podłodze. Straszny smród. Chyba zesrałem się w łóżko,
niemiłosiernie śmierdzi. Ledwo podnoszę się z podłogi. Bezwładną lewą ręką
kłuje sobie niechcący brzuch… to znaczy kłuje mi go Molly. Postanawiam
sprawdzić dziennik, co zapisałem. Nie wiem kto to pisał. Ja? Nic z tego nie
pamiętam. Ale charakter podobny do mojego charakteru pisma. A może… pierwszy
raz pojawia mi się ta myśl w głowie. Wlokę się do kuchni po nóż… (reszta
nieczytelna)
Dzień któryś tam:
Bob w końcu wyważył drzwi, potem byłem długo w szpitalu. Amputowali mi lewą
rękę… Ale wiecie co? Było warto. Patrzę na zdjęcie: ja nagi na podłodze, ręka
czarna, wszystko brudne i kaktus. A co nie mówiłem, że nie ma takich rzeczy, że
jak się człowiek uprze… No a na następnej stronie przerysowana jest moja mała
dziewczynka, chcecie spojrzeć? To Molly. Ładna?
Więzienie w Kajliminog
Jestem mały,
szczupły, zakonserwowany. Sześćdziesiąt trzy w pasie, metr sześćdziesiąt sześć
wzrostu. Oh, la la, trzy szóstki! A jak przygotowuje się do występu? Hmmm… W
zasadzie to dobre pytanie. Chyba najlepiej będzie jak powiem, że: BARDZO! W
końcu lubię, jak na mnie patrzą, jak ich rozpalam do czerwoności. A zasadę mam
taką, że każdy koncert powinien zakończyć się podwójnym bisem. Wpierw zabawa,
potem praca. Takie motto! Sal, mój menadżer jest ze mnie dumny. Dziewczyno,
mówi, wysoko zajdziesz. A dziś podobno szykuje się coś extra, kamery-światła,
te sprawy; nie ukrywam, że coś bym strzelił na rozluźnienie. Rajstopy już mam,
znaczy miałem, bo się podarły, o tę
zadartą klepkę w przedpokoju. No ale przecież ja, nie będę...na
klęczkach, jak jakaś tania… w dodatku z papierem ściernym, o, co to, to nie!
Trzeba znać swoją wartość. A tak swoją drogą ciekaw jestem jaka to będzie
produkcja? Mam nadzieję, że duża, w końcu występ ma być w hotelu, a nie w
jakiejś tam spelunce dla transów. Duży hotel, przy wylotówce na Antibes, chyba
Pudel Grand, ale dokładnie nie pamiętam.
Ale za to słyszę już tych napaleńców. Kylie, Kylie! Moi
cudowni fani.
Jedziemy z Salem
jego pancerną furą. Jestem podekscytowany.
Wącham coś na
moment przed wejściem. Odlatuję. Kosmos-kosmos, łuuu! A, że nie brałem od
jakiegoś czasu to… Ale odjaaazd!
Ostatnie co
pamiętam to jak wpychali mnie te bydlaki do tej klatki.
Budzę się cały
obolały, wymazany szminką. Oczy, usta, wszystko piecze. I jakiś chuj wyrwał mi
garść włosów. Cwel jebany! A potem przyjdzie taki na klęczkach… mała przecież
wiesz…
Nie, kurwa, nic nie
wiem!
I wszystko mnie
drażni. Wszystko mi dokucza. I gdzie ja spałem? Rozglądam się. To chyba nie
Pudel Grand? Za chuja, nie! Kraty w oknach? Co!? Podchodzę do lustra. Patrzę w
nie, oglądam swoją twarz. Jestem jak ona. Trochę posiniaczony, ale-ona-to-ja-A-ja-to-ona.
Obydwie piękne! Nawet dłonie mi się wydają jakieś mniejsze. Sprawdzam torebkę,
trzysta euro. Znaczy trzech. Siadam na wersalce.
I should be so lucky, podśpiewuję, lucky, lucky, lucky. Twarz mam całą, I should be so lucky in love... to najważniejsze.